podczas lata w promieniach słonecznych, znaleźli wreszcie to „coś“, czego Gilbert tak zawzięcie szukał.
— Ach, oto jest, — zawołał w pewnej chwili z radością.
— Jabłonka — i to w takiem ustroniu! — wykrzyknęła Ania w zachwycie.
— Tak, prawdziwa jabłonka, tutaj, w otoczeniu sosen i buków w odległości mili od jakiegokolwiek sadu. Zaszedłem tu pewnego dnia wczesną wiosną i ujrzałem ją w całej krasie białego kwiecia. Postanowiłem przyjść jesienią, aby się przekonać, czy będzie miała owoce. Spójrz, przeciążona jest jabłkami. Wyglądają, jak smagłe policzki dzieci, zaróżowione nieco od słońca. Przeważnie dzikie drzewka rodzą owoce zielone i niemożliwe do jedzenia.
— Przypuszczam, że padło tu jakieś ziarnko zagnane podmuchem wiatru, — szepnęła Ania zadumana. — Ziemia przygarnęła biedactwo, a ono potem wyrosło samo, samiuteńkie między obcemi roślinami!
— Widzisz to przewrócone drzewo, porośnięte mchem, tworzącym miękką poduszkę? Siądźmy na niem, Aniu. Będzie ono dla nas tronem w tej cudnej leśnej krainie. Ja wlezę na drzewo, żeby zerwać kilka jabłek. Rosną one bardzo wysoko, widocznie biedna jabłoneczka usiłowała dosięgnąć złocistej, ciepłej tarczy słonecznej.
Jabłka okazały się wyśmienite. Pod rumianą skórką znajdował się bielusieńki owoc, poprzerzynany gdzie niegdzie drobnemi czerwonemi żyłkami. Smak jabłek wydawał się także inny, bo przecież nie
Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.