Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

— Moja droga, wszystkiemu winna ta bezustanna nauka. Nadomiar wszystkiego jeszcze ta straszna niepogoda, bo przecież w gruncie rzeczy zdaję sobie sprawę, że życie ma jednak swój urok.
— Och, przypuszczam, chociaż w danej chwili trudno mi w to uwierzyć.
— Pomyśl tylko o tych wielkich i szlachetnych ludziach, którzy żyli i pracowali z ochotą, — rzekła Ania w zamyśleniu. — Czyż to nie szczęście odziedziczyć po nich te wszystkie zdobycze? A obecni wielcy ludzie. Czyż nie miło jest pomyśleć, że dzielimy ich dążenia i aspiracje? A potem ci, którzy przyjdą po nas. Przecież my przygotowujemy im drogę i staramy się właśnie dla nich oczyścić ją z cierni.
— Mój umysł zupełnie się z tobą zgadza, Aniu, ale w duszy nic się nie rozjaśniło. Podczas takiej pogody jestem zazwyczaj smutna i zniechęcona.
— Wiesz, czasami lubię deszcz, naprzykład w nocy, gdy leżę w łóżku i wsłuchuję się, jak krople deszczu uderzają miarowo po dachu.
— I ja lubię gdy deszcz pada na dach, — uśmiechnęła się Stella. — Ale, niestety, nie zawsze się tak dzieje. Naprzykład zeszłego lata przeżyłam okropną noc na starym, wiejskim folwarku. Dach był dziurawy i krople deszczu spływały prosto na moje łóżko. To nie było znowu takie poetyczne. Musiałam wstać w nocy i przesunąć łóżko pod inną ścianę. Muszę dodać, że łóżko było ogromnie ciężkie, bo ważyło chyba sto kilogramów. Później leżałam z otwartemi oczami, zasłuchana w miarowy plusk kropel deszczowych, uderzających o podłogę. Nie możesz sobie wyobrazić, jak w takiej ciszy plusk