Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/271

Ta strona została skorygowana.

— Sama nie wiem. Może dobrze napisałam, a może tak źle, że Homer gotówby się przewrócić w grobie. Tak długo się wkuwałam, że zupełnie straciłam głowę. Boże, jakaż ja będę szczęśliwa po tej egzaminacji!
— Egzaminacji? Takiego wyrazu nie słyszałam nigdy w życiu.
— Cóż to? Czyż mi nie wolno tworzyć nowych wyrazów? — oburzyła się Iza.
— Wyrazów nikt nie tworzy, same się rodzą, — rzekła Ania.
— Nie szkodzi. Te egzaminy zupełnie mi odjęły rozum. Dziewczęta, wyobraźcie sobie, że nasze wspólne życie w Redmondzie już mija!
— Ja nie mogę sobie wyobrazić, — szepnęła Ania ze smutkiem. — Ciągle mi się zdaje, że to dopiero wczoraj stałyśmy z Priscillą w tłumie nowicjuszów. I oto nagle zdajemy ostateczne egzaminy.
— Można nas już nazwać wybitniejszemi, mądremi i czcigodnemi absolwentkami, — dodała z uśmiechem. — Sądzisz, że istotnie jesteśmy teraz mądrzejsze, niż w chwili przybycia do Redmondu?
— W każdym razie zachowanie wasze o tem nie świadczy, — wtrąciła surowo ciotka Jakóbina.
— Och, ciociu Kóbciu, czyż nie byłyśmy grzeczne przez te trzy lata, kiedy nam ciocia matkowała? — przymilała się Iza z uśmiechem.
— Wszystkie cztery byłyście naprawdę bardzo dobre i miłe, — przyznała ciotka Jakóbina, która nigdy nie lubiła szafować komplementami. — Ale nie postępowałyście rozsądnie. Trudno się po was spodziewać takich rzeczy, bo musiałybyście mieć więk-