— Mam teraz wrażenie, — szepnęła Ania w pewnej chwili, — że tam w dole, nad małą dolinką, rozgościła się kraina spełnienia marzeń.
— Czy któreś z twoich marzeń zostało niespełnione? — zapytał Gilbert.
Jakaś drobna nuta w jego głosie, nuta, której nie słyszała od owego marcowego wieczora w ogrodzie Ustronia Patty, wywołała jakieś drżenie w serduszku dziewczyny. Opamiętała się jednak i odrzekła zupełnie swobodnie:
— Każdy posiada chyba takie marzenia. Wątpię, czy ci ludzie, których marzenia się spełniają, są zupełnie szczęśliwi.
Lecz Gilbert nie dawał za wygranę.
— Ja osobiście mam jedno tylko marzenie, — odezwał się przyciszonym głosem. — Powraca ono do mnie ciągle, chociaż wiem, że prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Marzę o własnym domu, o rozpalonym ogniu na kominku, o własnym kocie i psie, o odgłosie kroków przyjaciół, którzy przyszli w odwiedziny i marzę o tobie.
Ania nie mogła znaleźć słów odpowiedzi. Szczęście ogarnęło ją gorącą falą.
— Dwa lata temu zadałem ci pewne pytanie. Czy dzisiaj odpowiedź byłaby inna, gdybym to pytanie powtórzył?
Ania milczała, bo nie mogła mówić. Podniosła jednak głowę i przez chwilę radosnym wzrokiem zawisła na twarzy Gilberta. Dla niego ta niema odpowiedź była wszystkiem.
Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/299
Ta strona została skorygowana.