Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

tetown, wszystko zdawało się przybierać lepszy obrót. Deszcz przestał padać i słońce poczęło przedzierać się przez ołowiane chmury, dzięki czemu spokojna tafla morza zabłysnęła tysiącem złocistych refleksów, w których powoli ginęło wybrzeże oddalającej się wyspy, lecz jednocześnie w serca podróżnych wstępowała nadzieja jaśniejszej przyszłości. Pozatem Karol Slone dostał nagle morskiej choroby i zmuszony był zejść do dolnej kajuty, dzięki czemu Ania i Gilbert pozostali sami na pokładzie.
— Cieszę się, że wszyscy Slone‘owie cierpią na chorobę morską, gdy tylko opuszczą stały ląd, — pomyślała Ania niemiłosiernie. — Nie mogłabym przesłać ostatniego pożegnania kochanej wyspie, gdyby Karol stał przy mnie i patrzył swym wiecznie sentymentalnym wzrokiem.
— Już wybrzeża nie widać, — zauważył Gilbert bez odrobiny tęsknoty w głosie.
— Czuję się, jak Byronowski „Childe Harold“, chociaż to nie jest przecież mój „rodzinny brzeg“, — rzekła Ania, wpatrzona w niknącą w oddali wyspę. — Moją ojczyzną jest Nowa Szkocja. Ale uważam, że ojczyzną każdego człowieka jest ten kraj, który najbardziej pokocha. Nie zdaje mi się wcale, że na wyspie Ks. Edwarda mieszkam zaledwie od lat kilku. Tamte lata, przed przybyciem tutaj wydają mi się tylko snem. Już siedem lat minęło od tego pamiętnego dnia, kiedy pani Spencer przywiozła mnie z Hopetown. Jeszcze dzisiaj widzę siebie w tej starej dziwacznej sukience i w szerokim marynarskim kapeluszu, zaglądającą do wszystkich kajut okrętowych i biegającą nieprzytomnie po pokładzie. Pięk-