Nasze gospodynie widocznie też wpadły na ten pomysł. Bardzo są miłe, Aniu, naprawdę.
— Ileż ich jest, tych gospodyń?
— Dwie. Panna Hanna Harvey i panna Ada Harvey. Urodziły się bliźniętami mniej więcej przed pięćdziesięciu laty.
— Widocznie bliźnięta mnie prześladują, — uśmiechnęła się Ania. — Gdziekolwiek się zwrócę, wszędzie te bliźnięta.
— Och, teraz już one nie są bliźniętami, kochanie. Po ukończonej trzydziestce przestały już być w jednym wieku. Panna Hanna starzeje się z każdym rokiem, gdy tymczasem panna Ada zatrzymała się na trzydziestce i ani rusz dalej. Właściwie nie umiem ci powiedzieć czy panna Hanna kiedykolwiek w życiu się śmiała, ale za to panna Ada śmieje się ustawicznie i to według mnie jest jeszcze gorsze. Pozatem jednak obydwie są bardzo miłe, bardzo dobre i co roku przyjmują dwie pensjonarjuszki, bo panna Hanna, jako osoba oszczędna nie mogłaby żyć nie wykorzystując każdego wolnego miejsca. Powiadomiła mnie o tem panna Ada natychmiast po moim przyjeździe w sobotę wieczorem. Co do naszych pokojów, to muszę przyznać, że nie są miłe i mój istotnie wychodzi na małe podwórze. Twój pokój jest frontowy, z widokiem na stary cmentarz św. Jana, który graniczy z ulicą.
— To brzmi naprawdę okropnie, — zadrżała Ania. — Wołałabym już raczej pokój wychodzący na podwórze.
— O, nie, to ci się tylko zdaje. Bądź cierpliwa, a zobaczysz. Cmentarz św. Jana jest bardzo miły.
Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.