Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

niedbaniu. Są to przeważnie groby tych ludzi, których potomkowie oddawna już tutaj nie mieszkają, to też nawet napisy na kamieniu zatarły się dawno i trudno je nawet dzisiaj odczytać. Cały cmentarz ocieniają konary rozłożystych drzew, wśród których dają się przeważnie zauważyć wysokie klony i buki, nieczułe na silne podmuchy wiatrów i zupełnie obojętne na to, co się dzieje w cieniu ich gałęzi.
Zaraz następnego dnia popołudniu Ania udała się na cmentarz św. Jana. Obydwie z Priscillą były przed południem w Redmond i zarejestrowały się jako studentki. Po spełnieniu tej formalności reszta dnia pozostawała do ich dyspozycji. Umknęły szybko z uniwersytetu, z pośród tłumu zupełnie obcych sobie ludzi, z których wszyscy wyglądali tak, jakby zasadniczo nie wiedzieli jeszcze w którą stronę mają się zwrócić.
Nowicjusze podzielili się na drobne gromadki i spoglądali pytająco na siebie; nowicjuszki, bardziej rozgarnięte od chłopców obległy szerokie schody i chichotały ze sobą głośno. Gilbert i Karol biegali od gromadki do gromadki, wszędzie ich było pełno.
— Wątpię, czy nadejdzie kiedyś dzień, gdy z przyjemnością spojrzę na Karola Slone, — rzekła Priscilla, gdy obydwie z Anią przechodziły obok gawędzących studentów. — Może wtedy będę uważała, że jego wyłupiaste oczy są całkiem miłe i nawet pełne uroku.
— Och, — westchnęła Ania. — Nie mogę ci opisać, jak się czułam, czekając na swoją kolejkę w sekretarjacie uniwersyteckim. Zdawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą. Pragnęłam wtedy jak naj-