prędzej zapaść się pod ziemię. Ci starsi studenci patrzą dziwnie zgóry na pierwszorocznych, jak gdyby byli czemś lepszem od nas.
— Zaczekaj do przyszłego roku, — uspakajała ją Priscilla. — Wtedy i my będziemy miały prawo patrzeć odpowiednio na tych nowicjuszy. Oczywiście to nie jest bardzo szlachetne uczucie, ale trzeba tak postępować, jak tamci postępują. Na pewno jestem o dobre dwa cale wyższa od tych wszystkich nowicjuszy i lękałam się tylko, żeby któryś nie chciał mnie odprowadzić do domu. Gotowi mnie ludzie wziąć za słonia, albo za wielkoluda.
— Najważniejsze to, że w Redmond nie będzie już tak miło jak w seminarjum, — westchnęła Ania, siląc się na swą dawną filozofję, która miała zatuszować przypływ złego humoru. — Gdyśmy opuszczały seminarjum, znałyśmy wszystkich i wszyscy nas znali, a teraz mamy wrażenie, że w Redmond ziemia nam się z pod nóg usuwa. Jestem tylko szczęśliwa, że ani pani Linde, ani pani Eliza Wright nie są świadkami obecnego mego nastroju. Napewno pokiwałyby głowami, ze słowami: „A nie mówiłam“, i byłyby przekonane, że to jest właśnie początek smutnego końca, wówczas, gdy ja mam wrażenie, że to jest koniec smutnego początku.
— Właśnie. To brzmi zupełnie po twojemu. Jestem pewna, że się tu jakoś zaaklimatyzujemy, poznamy wszystkich, a reszta pójdzie jak po maśle. Aniu, czyś zauważyła tę dziewczynę, stojącą u drzwi garderoby przez cały czas naszego pobytu wewnątrz gmachu? Taka przystojna, o ciemnych oczach i maleńkich czerwonych ustach?
Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.