Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

steśmy tu same, tam jakaś dziewczyna stoi przy końcu alei.
— Wiesz, że to zdaje się ta sama, na którą zwróciłyśmy uwagę w Redmond. Obserwuję ją od kilku minut. Już kilkakrotnie zamierzała iść w naszą stronę i kilkakrotnie się cofała. Musi być albo bardzo nieśmiała, albo też bardzo dumna. Podejdźmy do niej. Łatwiej jest zawrzeć znajomość na cmentarzu, niż w Redmond, prawda?
Poczęły iść wąską kamienistą ścieżką w kierunku nieznajomej, która siedziała teraz na kamiennej ławeczce pod rozłożystym kasztanem. Istotnie była niezwykle piękna, choć rysów nie posiadała regularnych. Włosy miała koloru laskowych orzechów, oczy ciemne i zaróżowione policzki. Miała na sobie wytworny bronzowy kostjum, a na drobnych nóżkach maleńkie modne trzewiczki. Duży czerwony kapelusz przystrajały złociste maki, a cała postać dziewczyny sprawiała wrażenie sylwetki, wyciętej z żurnala. Priscilli przyszło na myśl, że kapelusz, który sama miała, jest już bardzo zniszczony; Ania zaś zastanowiła się czy bluzka, którą sama sobie uszyła, podług wzoru pani Linde, nie wyglądała śmiesznie w zetknięciu z eleganckiem ubraniem młodziutkiej nieznajomej. Przez chwilę zdawać się mogło, że obydwie przyjaciółki zaniechają swego zamiaru podejścia do przyszłej swej koleżanki. Lecz minęły już pierwszą kwaterę grobów i trudno się było teraz cofnąć, gdyż w ciemnych oczach samotnej dziewczyny, dojrzały niemy błysk powitania. Wreszcie zerwała się z ławki i, z wesoło wyciągniętemi ramionami, poczęła biec w ich stronę z przyjaznym