Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

godniu znowu jakieś dwie wykończyła i ustawiła pod drzwiami. Teraz nie podobna wejść do pokoju, nie zapaliwszy światła, bo się można potknąć o te poduszki. Zeszłej niedzieli, gdy doktór Davis wygłaszał swoje kazanie o tych wszystkich, którzy walczyć muszą z niebezpieczeństwem fal morskich, pomyślałam w duszy: Odnosi się to i do tych, którzy zmuszeni są mieszkać tam, gdzie panuje przesadna miłość dla niezliczonej ilości poduszek! A zatem jesteśmy już gotowe! Chłopcy też już zbliżają się od strony cmentarza św. Jana. Czy idziesz z nami, Izo?
— Pójdę, ale będę szła z Priscillą i Karolem, bo tylko w ich towarzystwie zniosę to przeniesienie się na drugi plan. Strasznie miły jest ten twój Gilbert, Aniu; ale dlaczego ciągle się włóczy z temi „wyłupiastemi oczami“?
Ania zesztywniała znowu. Nie darzyła nigdy specjalną sympatją Karola Slone, ale przecież i on pochodził z Avonlea, więc zasadniczo nikt obcy nie miał prawa drwić z niego.
— Karol zawsze był przyjacielem Gilbert‘a, — odparła chłodno. — Zresztą to bardzo miły chłopiec. Nie wolno mu dokuczać na temat tych wyłupiastych oczu.
— Nie mów mi o jego dobroci! Niech sobie będzie! Widocznie uczynił coś złego w swojem poprzedniem życiu i Pan Bóg ukarał go takiemi oczami. Mimo wszystko i ja i Prissy ubawimy się dzisiaj w jego towarzystwie. Można drwić z niego otwarcie, a on zdaje się tego nie rozumieć.