Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

powodzenie, a ja nurzałabym się w blasku twojej świetności, „nie mogąc być różą, byłabym jej odbiciem“. Jedź ze mną, Aniu.
— Odmalowana przez ciebie perspektywa rozrywek jest naprawdę bardzo pociągająca, Izo, ale ja postaram się przedstawić ci inny obraz, który może tamten twój zaćmi. Jadę do domu, do starej, wiejskiej farmy, która wiosną tonie w zieleni, obecnie zaś tonie w łzach za mną. U podnóża pagórka płynie strumyk, a tuż nad nim ciągnie się las sosnowy, wśród którego nawet plusk jesiennego deszczu zdaje się być nieziemską jakąś symfonją. Obok znajduje się staw, który obecnie jest już pewno szary i zamarznięty. W domu czekają mnie dwie starsze panie, jedna wysoka i szczupła, druga mała i tęga, i dwoje bliźniąt, jedno grzeczne, grugie nieznośne, jak je pani Linde nazywa „święta zgroza“. Na facjatce znajduje się mały pokoik, tuż nad gankiem, gdzie panuje atmosfera dawnych, dziecięcych marzeń. W pokoiku tym jest wygodne łóżko, które po twardym materacu pensjonatowym będzie dla mnie szczytem przepychu. No jak ci się podoba to wszystko, Izo?
— Uważam, że jest szalenie nudne, — rzekła Iza, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Zapomniałam o najważniejszem, — rzekła Ania miękko. — Oprócz tego wszystkiego, Izo, panuje tam miłość, miłość, której można nie znaleźć na całym świecie, miłość oczekująca mnie z upragnieniem. Tem samem obraz mój stał się już arcydziełem, chociaż może barwy przystosowane są niebardzo udolnie.