Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

Tadzio zawisł już na jej szyi. Nawet Tola przywarła do jej ręki.
— Aniu, czyż nie bajeczne ognisko? Zaraz ci pokażę, jak się je roznieca. Spójrz na te iskry. Rozpaliłem ten ogień tylko dla ciebie, żeby ci pokazać, jak się cieszę z twego powrotu.
Drzwi się uchyliły i na progu ukazała się postać Maryli, znacząca się ciemną plamą w kręgu światła, którego blask padał tu z kuchni. Wołała powitać Anię na mrocznem podwórzu, bo lękała się bardzo, że gotowa się jeszcze rozpłakać z radości, ona, ta surowa Maryla, która wszelki sentyment uważała za rzecz niedopuszczalną. Tuż za nią stała pani Linde, jak zwykle miła, dobra i godna. Istotnie miłość, o której Ania wspominała dnia tego Izie, czekała tu na nią z niecierpliwością i teraz spowijała ją powoli swemi stęsknionemi ramionami. Czy coś na świecie można było porównać z atmosferą, panującą na Zielonem Wzgórzu? Oczy Ani były promienne, gdy wraz z innymi zasiadła do kolacji, policzki miała zaróżowione, a beztroski uśmiech gościł na jej twarzy. Diana miała tym razem zostać u niej na noc. Ta perspektywa przywodziła na pamięć, dawne czasy wiośnianego dzieciństwa. Staroświecki serwis z pąkami róż ustawiony był dzisiaj uroczyście na stole, co świadczyło, że Maryla nawet starała się zadokumentować swą szczerą radość.
— Jestem pewna, że przegadacie całą noc, — uśmiechnęła się Maryla, gdy dziewczęta zamierzały już udać się do pokoju na facjatce.
— Masz słuszność, — przyznała Ania wesoło, — ale najprzód ułożę Tadzia. Bardzo mnie prosił o to.