podobieństwa, iżby w szkole w Avonlea[1] znalazło się wiele obiecującego materjału na przyszłych sławnych ludzi. Ale przecież trudno przewidzieć, co stać się może, jeśli nauczycielka użyje całego swego wpływu. Ania miała pewne różowe poglądy, dotyczące tego, co potrafi zdziałać, jeśli odpowiednio postępować będzie.
W tej chwili oczami swej bogatej wyobraźni widziała siebie za lat czterdzieści w towarzystwie znakomitej osobistości: może jakiegoś rektora uniwersytetu lub prezydenta Kanady — było to jeszcze zasnute mgłą tajemnicy. Osobistość ta pochylała się nad pomarszczoną ręką swej dawnej nauczycielki, zapewniając ją, że to ona pierwsza wznieciła w dzisiejszym prezydencie czy rektorze wygórowane ambicje i że naukom, wpajanym ongi w wychowanków szkoły w Avonlea, zawdzięczał całe powodzenie swego życia... Te mile marzenia przerwane zostały nagle w sposób arcyniemiły.
Na drodze ukazała się pędząca jałówka, a w kilka sekund potem zjawił się pan Harrison, jeżeli „zjawił się“ nie jest zbyt łagodnem określeniem jego sposobu wtargnięcia w podwórze. Przeskoczył płot, nie czekając otwarcia furtki, i groźnie mierzył wzrokiem Anię, która, zerwawszy się na równe nogi, spoglądała nań oszołomiona. Pan Harrison był od niedawna ich sąsiadem i Ania znała go tylko z widzenia. Wczesną wiosną, zanim powróciła z seminarjum do domu, Robert Bell, którego posiadłość graniczyła z folwarczkiem Cutbertów, sprzedał był ją i przeniósł się do Charlottetownu. O obecnymi właścicielu wiedziano tylko, że się nazywa Harrison i pochodzi z Nowego Brunświku. Lecz zanim miesiąc minął, przybysz zyskał w Avonlea reputację oryginała... „dziwadło“ — zwykła mawiać Małgorzata Linde. Pani Małgorzata lubiła prawdę rznąć w oczy — pamiętają to zapewne dobrze nasi czytelnicy.
- ↑ Avonlea — wym. Ewonli.