o ciemnych, miękkich wijących się włosach i wielkich piwnych oczach w bladej, zamyślonej twarzyczce.
Pozostawiwszy koszyki w ogródku, dziewczęta spędziły resztę dnia na włóczędze po przyległych lasach i polach, odnajdując coraz to nowe czarowne ścieżki i ustronia. Gdy poczuły głód, zasiadły do posiłku w najpiękniejszym zakątku, nad brzegiem szemrzącego strumyka, gdzie białe brzózki wystrzeliwały z pośród wysokich puszystych traw. Przygotowane rączkami Ani przysmaki znikały w mgnieniu oka, nawet niepoetyczne butersznyty spotkały się z gorącem uznaniem apetytów, zaostrzonych długą przechadzką i świeżem powietrzem. Dla przyjaciółek Ania zabrała z domu limonjadę i szklanki, sama jednak piła zimną wodę źródlaną w filiżance, zaimprowizowanej z kory brzozowej. Filiżanka ciekła a woda miała ziemny przysmak, jak to zwykle bywa na wiosnę, lecz Ania lubiała romantyczne sytuacje.
— Czy widzicie ten poemat? — zwróciła się nagle do koleżanek.
— Gdzie? — Janka i Diana wytężyły wzrok, jakby spodziewając się, że zobaczą znaki runiczne na korze brzóz.
— Tam... niżej w strumyku... ten stary omszony pień, po którym woda się sączy cienkiemi niteczkami, a promień słoneczny ześlizguje się, jak złota strzała. O, to najcudowniejszy poemat, jaki kiedykolwiek widziałam!
— Nazwałabym to raczej obrazem — poprawiła Janka — poemat to wiersze i strofy.
— O, nie — Ania potrząsnęła stanowczo główką, przystrojoną wieńcem białego kwiecia. — Wiersze i strofy to tylko szata zewnętrzna poematu i nie są nim bardziej, niż falbanki i koroneczki tobą, Janko. Prawdziwy poemat — to jego dusza, a ten piękny strzęp, to dusza nienapisanego poematu. Nie codzień można zobaczyć duszę — nawet poematu.
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.