Pewnego wieczoru Ania, wracając do domu, spotkała panią Linde, która, jak zwykle, dźwigała na swych barkach cały wór kłopotów, tyczących się spraw kościoła i gminy.
— Właśnie wracam od Cottonów. Chciałam, by Alicja przyszła na parę dni pomóc mi w gospodarstwie — opowiadała. — Była u mnie w zeszłym tygodniu, bo chociaż powolna z niej pomocnica, ale lepsza, niż żadna. Niestety, nie przyjdzie — jest chora. Mąż jej także kaszle i stęka. Umiera od lat dziesięciu i zapewne jeszcze drugie dziesięć będzie umierał. Jest to strasznie nieszczęśliwa rodzina, i Bóg jeden wie, co się z nią stanie.
Pani Linde westchnęła, jakgdyby wątpiła, czy Bóg zna rozmiary tej nędzy.
— Maryla we wtorek była u okulisty, prawda? Cóż powiedział? — pytała dalej.
— Był bardzo zadowolony — odrzekła Ania z radością, — twierdzi, że nastąpiła znaczna poprawa i niebezpieczeństwo utraty wzroku zupełnie minęło. Nie będzie tylko mogła dużo czytać ani haftować. A jakże z pani przygotowaniami do bazaru dobroczynnego?
Avonleaskie Koło Pomocy organizowało jarmark i podwieczorek, a pani Linde była duszą tego przedsięwzięcia.
— Świetnie. Dobrze, żeś mi przypomniała. Pani Allan poradziła, by urządzić namiot w stylu staroświeckiej kuchni i wydawać podwieczorek złożony z pasztetu, pieroga, fasoli i tem podobnych potraw. Zbieramy więc na wszystkie strony staroświeckie meble. Pani Fletcher pożyczyła nam kilimy swej matki, pani Boulter kilka starych foteli, a ciotka Marja swój kredens z oszklonemi drzwiami. Sądzę, że Maryla użyczy mo-
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XIV
Zażegnane niebezpieczeństwo