Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

Poprzedniego wieczoru Ania odwiedziła babkę Jasia Irvinga i wracała do domu skróconą drogą, wiodącą z początku przez nisko położone pola nadbrzeżne, następnie przez las bukowy, aż do Jeziora Lśniących Wód, nazywanego przez ludzi o niezbyt bujnej wyobraźni sadzawką Barrych. W tem właśnie miejscu stały przy drodze dwa kabrjolety. W jednym siedział Parker, w drugim Corcoran, obywatel z Nowych Mostów, o którym pani Linde ze znaczącą miną powiedziałaby, iż nigdy żaden cień nieuczciwości nie został mu dowiedziony. Był on agentem towarzystwa sprzedaży narzędzi rolniczych i wybitną osobistością w sprawach politycznych. Zazwyczaj maczał palce — niektórzy mówili całą rękę — w każdym politycznym bigosie, który warzono. Ponieważ zaś Kanada znajdowała się w przededniu powszechnych wyborów, Corcoran był od paru tygodni bardzo czynnym w werbowaniu stronników dla kandydata swojej partji. Właśnie, gdy Ania wychodziła na drogę z pod zwieszających się gałęzi bukowych, doszły ją słowa Corcorana.
— Jeśli będzie pan głosował za Amesbury... hm. Mam pański weksel na dwie brony, kupione przez pana na wiosnę. Sądzę, że radby pan mieć go zpowrotem. Co?
— N... no tak — przeciągał wyrazy Parker, — jeśli pan tak stawia kwestję... zgodzę się chyba. W dzisiejszych ciężkich czasach należy dbać o grosz.
W tejże chwili obaj spostrzegli Anię i momentalnie przerwali rozmowę. Ania obojętnie skinęła głową i szła dalej, ale Parker zatrzymał ją.
— Może cię podwieźć, Aniu? — zapytał żywo.
— Nie, dziękuję — odparła Ania uprzejmie, lecz z taką kłójącą pogardą w głosie, że nawet niezbyt wrażliwy Parker poczuł się dotknięty. Poczerwieniał i gniewnie ściągnął lejce. Ale w następnej chwili już się opamiętał. Spojrzał niechętnie na Anię, która oddalała się spokojnie, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Czyżby słyszała niedwuznaczną propozycję Cor-