Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

U podnóża pagórka w cieniu świerków siedział mały chłopczyk o wielkich marzących oczach i ślicznej inteligentnej twarzyczce. Zerwał się i z uśmiechem przypadł do Ani, lecz na policzkach jego były ślady łez.
— Czekałem tutaj, bo wiedziałem, że pani z pewnością pójdzie na cmentarz — rzekł, wsuwając w jej dłoń swą rączkę. I ja tam idę. Zanoszę od babuni tę wiązankę geranjum na grób dziadziusia Irvinga. A te białe różyczki położę obok dla mojej matuchny, bo przecież nie mogę ich zanieść na jej mogiłę. Ale i tak dowie się o nich, prawda?
— O, z pewnością, Jasiu.
— Wie pani, dzisiaj upływają trzy lata od dnia jej śmierci. To strasznie, strasznie długo, ale boli tak samo, jak wtedy... i brak mi jej też tak, jak wtedy. Nieraz zdaje mi się, że nie wytrzymam bez niej dłużej — głos dziecka załamał się, a usteczka zadrżały. Pochylił główkę nad kwiatami w nadziei, że nauczycielka nie zauważy łez w jego oczach.
— A jednak — rzekła Ania bardzo łagodnie, — nie chciałbyś nie odczuwać tego bólu; nawet gdybyś mógł, nie chciałbyś zapomnieć twojej matuchny, Jasiu.
— Za nic w świecie! Tak właśnie czuję. Pani mnie doskonale rozumie; nikt inny nie rozumie mnie tak dobrze, nawet babunia, chociaż jest dla mnie bardzo dobra. I ojciec mnie rozumiał, ale nie mogłem z nim długo rozmawiać, bo natychmiast stawał się smutny. Gdy zakrył twarz rękami, odrazu wiedziałem, że trzeba przestać mówić. Biedny ojciec! Strasznie jest samotny beze mnie. W domu mamy teraz tylko gospodynię, a ojciec uważa, że gospodynie nie umieją wychowywać małych chłopców. Tem bardziej, że ojciec tak często wyjeżdżał za interesami. Babunie lepiej się na tem znają, prawie tak, jak matki. Kiedyś, gdy będę dorosły, wrócę do ojca i nigdy się już nie rozstaniemy.