Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

mały, bo nie jem dosyć kaszki. Staram się jeść dużo, ale babunia daje takie wielkie porcje. Od czasu, gdy mi pani poradziła, żebym się modlił do Boga o pomoc w trudnych sprawach, modliłem się co wieczór. Prosiłem Boga o siły, żebym mógł zjeść rano całą porcję kaszki. Ale nigdy mi się to nie udało. Nie wiem, czy mam za mało łaski u Pana Boga, czy też dostaję za duże porcje? Babunia mówi, że ojca wychowała na kaszce, a trzeba widzieć, jaki jest barczysty! Ja jednak myślę, że od tej kaszki rozchoruję się kiedy i umrę — zakończył z westchnieniem.
Ania pozwoliła sobie na uśmiech, ponieważ Jaś na nią nie patrzał. Całe Avonlea wiedziało, że pani Irving w wychowaniu swego wnuka stosuje dobre starodawne przepisy o zdrowiu fizycznem i moralnem.
— Na pewno nie, drogi chłopcze — zawołała wesoło. — A co słychać u twojego Skalnego Ludku? Czy Starszy Żeglarz sprawuje się wciąż dobrze?
— Musi — rzekł Jaś z naciskiem. — Wie, że w przeciwnym razie nie będę się z nim zadawał. O! on jest bardzo przebiegły.
— A Nora dowiedziała się już o Złotej Pani?
— Nie, ale domyśla się. Jestem prawie pewny, że szpiegowała mnie, kiedy ostatnio szedłem do pieczary. Nic na to nie poradzę. Przecież tylko ze względu na nią to ukrywam — ażeby nie ranić jej uczuć. Ale jeśli ona sama chce mieć serce zranione, to już trudno!
— A gdybym ja którego wieczoru wybrała się z tobą nad morze, czy mogłabym poznać twój Skalny Ludek?
Jaś poważnie potrząsnął głową.
— Nie, mojego Ludku nie mogłaby pani zobaczyć. Tylko ja go mogę widzieć. Ale pani może widzieć swój własny. Czyż to nie cudowne, że my oboje rozumiemy takie rzeczy? — dodał, ściskając jej dłoń po koleżeńsku.