Ania, układając Tadzia do snu, kazała mu przyrzec, iż nazajutrz będzie się sprawował bez zarzutu.
— Jeśli będę najgrzeczniejszy jutro od rana do wieczora, czy pozwolisz mi być pojutrze tak niegrzecznym, jak tylko zechcę?
— Nie przyrzekam ci tego — rzekła Ania przezornie. — Ale zabiorę ciebie i Tolę na przejażdżkę po stawie i urządzimy sobie podwieczorek na brzegu.
— No, to zgoda. Załóżmy się, że będę grzeczny! Chciałem iść jutro do pana Harrisona strzelać grochem w Imbirka, ale mogę to zrobić innego dnia. Boję się, że jutro będę się musiał tak sprawować, jakby to była niedziela, ale powetuję już sobie na majówce!
Tej nocy Ania zrywała się trzykrotnie i biegła do okna dla sprawdzenia, czy aby przepowiednia wuja Andrewsa nie spełnia się. Wreszcie zaświtał cudowny poranek. Na perłowem niebie, poprzerzynanem złotemi i srebrzystemi smugami, ukazała się ognista kula słoneczna.
Natychmiast po śniadaniu zjawiła się Diana. W jednej ręce niosła koszyk kwiatów, w drugiej — białą sukienkę; nie mogła przecież się wystroić, zanim przygotowania do obiadu zostaną ukończone. Tymczasem miała na sobie różowy kitelek i batystowy fartuszek z mnóstwem karbowanych falbanek, w czem jej było bardzo do twarzy.
— Wyglądasz uroczo — rzekła Ania z podziwem.
Diana westchnęła.