dzio poślizgnął się i upadł wprost na tort. Jego czysta bluza została zniszczona na ten raz, a tort raz na zawsze.
— Tadziu — zwróciła się Maryla do malca. — Czy nie zabroniłam ci wdrapywać się na stół?
— Zapomniałem — zajęczał Tadzio. — Zabraniacie mi takiej masy rzeczy, że nie mogę wszystkiego pamiętać.
— Więc marsz na górę i zostań tam do wieczora. Może przez ten czas przypomnisz sobie tę masę rzeczy, o których zapominasz. Nie, Aniu, nie powinnaś go bronić. Wymierzam mu karę za nieposłuszeństwo, nie za marnowanie tortu, bo to było przypadkowe. Powtarzam raz jeszcze: idź na górę, Tadziu.
— A co będzie z moim obiadem? — zawodził Tadzio.
— Po naszym obiedzie zejdziesz do kuchni, gdzie dostaniesz swoją porcję.
— To doskonale — pocieszył się prędko Tadzio. — Jestem pewny, że Ania zostawi mi pyszne udeczko. Prawda, Aniu? Ty przecież wiesz, że ja nie chciałem upaść na tort. Ale proszę cię, Aniu, jeśli jest już pokruszony, czy nie mógłbym zabrać kilka kawałków na górę?
— O, nie, mościpanie, niema dla ciebie tortu! — rzekła Maryla, odsuwając go ku drzwiom.
— Co będzie z deserem? — pytała Ania, patrząc na rzesztki ciasta.
— Wyjmij słój konfitury poziomkowej — doradziła Maryla. — Szczęściem zostało do niej jeszcze dość kremu.
Pierwsza godzina wybiła — ale pani Morgan z Priscillą nie zjawiły się. Ania była zrozpaczona: cały obiad się zmarnuje... będzie przestały.
— Wogóle nie wierzę w ich przyjazd — rzekła Maryla niechętnie.
Ania i Diana z niepokojem patrzyły na siebie.
O wpół do drugiej Maryla ponownie ukazała się w drzwiach kuchni.
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.