Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

becności Marty. Jestem pewna, że i tak podniesie lament, bo ona tu rej wodzi. Już mi się sprzykrzyło życie pod pantoflem tej kobiety. Ale, proszę, wejdźcie do pokoju; musicie być porządnie zmęczone i głodne. Ugoszczę was, jak będę mogła najsuciej, ale nie oczekujcie nic ponad chleb z masłem i parę ogórków; przed wyjazdem Marta pochowała całe ciasto, ser i konfitury. Zawsze mnie tak urządza, uważając, że jestem zbyt rozrzutna w podejmowaniu gości.
Dziewczęta były za bardzo wygłodzone, ażeby być wybrednemi: masło, chleb i ogórki zyskały ich gorące uznanie.
Po skończonym podwieczorku panna Ewa rzekła:
— Nie wiem, czy powinnam sprzedać ten półmisek. To stara sztuka, wart co najmniej dwadzieścia pięć dolarów.
Diana lekko nadepnęła pod stołem nogę Ani; miało to oznaczać:
— Nie zgódź się, odda i za dwadzieścia.
Ale Ania nie dbała o to — natychmiast zgodziła się na dwadzieścia pięć, czego wynikiem było, iż panna Ewa żałowała, że nie zażądała trzydziestu.
— No, to zgoda. Pieniądze są mi teraz koniecznie potrzebne. Wiedzcie bowiem — tu panna Ewa zadarła dumnie głowę, a rumieniec wystąpił na jej chude policzki, — wychodzę zamąż za Ludwika Wallace’a. Dwadzieścia lat temu prosił o moją rękę. Kochałam go szczerze, lecz że był biedny, ojciec mój dał mu odkosza. Nie należało się na to zgodzić, ale byłam nieśmiała i bałam się ojca. Zresztą nie wiedziałam, że tak trudno o męża.
Skoro dziewczęta znalazły się daleko — Diana z lejcami, Ania zaś z gorąco upragnionym półmiskiem w rękach — zielona, odświeżona deszczem samotna droga rozbrzmiała wesołemi wybuchami ich śmiechu.
— Jutro w mieście rozweselę ciotkę Józefinę opowiadaniem tej niezwykłej historji. Była to dość ciężka próba — na