Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

drogą rozciągał się łan blado-złotej pszenicy, lekko falującej od podmuchów wiatru. Świat był tak piękny, że Ania chwil kilka stała bez ruchu u furtki, upajając się jego czarem.
Po śniadaniu Maryla przygotowała się do odjazdu. Zabierała ze sobą Tolę, której oddawna już przyrzekła tę przejażdżkę.
— A ty, Tadziu, bądź grzeczny i nie męcz Ani — upominała go. — Jeśli usłyszę, żeś się dobrze sprawował, dostaniesz torebkę różowych karmelków.
Niestety, Maryla odstąpiła szczytnych zasad i ostatnio nauczyła się przekupywać Tadzia, aby zmusić go do grzeczności.
— Nie będę psocił umyślnie, ale jeśli mi się to zdarzy przypadkiem? — chciał się upewnić Tadzio.
— Wystrzegaj się przypadków. Aniu, jeżeli przyjdzie pan Shearer — kończyła — wybierz dobry kawał pieczeni i parę befsztyków — w przeciwnym razie trzeba będzie zabić kuraka na jutrzejszy obiad.
— Szkoda mi dziś czasu na gotowanie obiadu dla nas dwojga tylko — wystarczy nam reszta zimnej szynki, a gdy powrócicie wieczorem, usmażę befsztyki.
— Ja pójdę przed południem pomagać panu Harrisonowi zbierać trawę morską — zawiadomił Tadzio. — Prosił mnie wczoraj i na pewno poczęstuje mnie obiadem. Pan Harrison jest strasznie miły — chciałbym być taki jak on, gdy dorosnę. Tylko nie z twarzy. Ale tego się nie boję, bo pani Linde mówi, że jestem bardzo ładny. Powiedz mi, Aniu, czy zawsze będę ładny?
— Przypuszczam, że będziesz — odrzekła Ania poważnie, nie spostrzegając wyraźnego niezadowolenia Maryli. — Jesteś rzeczywiście ładnym chłopcem, to też powinieneś się zachowywać równie grzecznie i rycersko, jak na to wyglądasz.
— A dlaczego wczoraj, kiedy Minia Barry płakała, że jest brzydka, powiedziałaś jej, żeby była miła i grzeczna, to nikt