dza się koło domu, nie powinien opowiadać bajek o tym dziwaku swym młodszym koleżankom. Mira poczuła się dotkniętą... Cottonowie nie mieli zbyt wielu powodów do rozgłosu. Czemże będzie się chełpiła wobec koleżanek, jeżeli zabronią jej mówić o duchu rodzinnym?
Wrzesień minął, ustępując miejsca purpurowo-złotemu przepychowi października. Pewnego wieczoru na Zielonem Wzgórzu zjawiła się Diana.
— Dostałam dziś list od Eli Kimball — zaprasza nas na jutro na podwieczorek. Niestety, nic z tego, bo nasze konie będą jutro zajęte, a wasz kucyk podobno kuleje.
— Mogłybyśmy przecież pójść pieszo — zadecydowała Ania. — Idąc lasem naprzełaj, dojdziemy do graftońskiego gościńca niedaleko posiadłości Kimballów. Szłam tamtędy zeszłej zimy i znam tę drogę — nie będzie więcej niż cztery mile[1]. Z powrotem zaś odwiezie nas z pewnością Oliver Kimball, który aż nadto rad będzie z wymówki, ażeby przy sposobności odwiedzić Karolę Slone.
Ostatecznie postanowiły pójść pieszo. Udały się Aleją Zakochanych, poza posiadłość Cutbertów, gdzie trafiły na ścieżkę, wiodącą w głąb brzozowo-klonowego lasu, mieniącego się złotem i czerwienią jesiennych liści.
— Jakgdyby rok ukląkł, modląc się w katedrze, zalanej potokami jarzącego światła! — zachwycała się Ania. — Nie śpieszmy tak bardzo — nie przystoi gonić się w kościele.
— Ależ musimy się śpieszyć — protestowała Diana, spoglądając na zegarek. — I tak mamy mało czasu.
— Dobrze, pójdę, ale nie każ mi rozmawiać — zgodziła się Ania, przyśpieszając kroku. — Chcę się upoić słodyczą dzisiejszego dnia. Wydaje mi się, że za każdym krokiem zbliżam do ust czarę boskiego wina.
- ↑ Mile angielskie.