Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

jesieni, kiedy listopad wydawał się październikiem i nawet grudzień naśladował letnie powiewy i blaski. Lecz tego dnia grudzień jakby nagle przypomniał sobie, iż to zima nastała, spoważniał i posmutniał, a panująca cisza zwiastowała śnieg.
Pomimo to Ania odważnie zapuściła się w szary labirynt bukowego lasu. Nie odczuwała samotności, gdyż wyobraźnia jej zaludniała całą drogę wesołymi towarzyszami, a urojone rozmowy z nimi były bardziej ożywione i dowcipniejsze, niż się to często w życiu zdarza. W tem miłem niewidzialnem towarzystwie nie spostrzegła wcale, że las się skończył i stanęła przed kamiennym domkiem właśnie w chwili, gdy wielkie, miękkie płaty śniegu zaczynały cicho padać na ziemię.
Pod rozłożystym świerkiem spostrzegła pannę Lawendę w ciepłej ponsowej sukni i popielatym jedwabnym szalu, zarzuconym na głowę i ramiona.
— Królowa Elfów! — zawołała Ania wesoło.
— Domyślałam się, że przyjdziesz dziś wieczór — rzekła panna Lawenda, śpiesząc na jej spotkanie. — A cieszę się tem więcej, iż Karoliny Czwartej niema w domu; musiała pójść na noc do swej chorej matki. Czułabym się bardzo samotną, gdybyś nie przyszła. Marzenia i echa nie zawsze są wystarczającem towarzystwem... Ach, Aniu, jakaś ty śliczna! — dodała nagle, spoglądając z podziwem na wysokie smukłe dziewczę z twarzyczką lekko zarumienioną od przechadzki. — Jaka śliczna i młoda — cóż to za rozkosz mieć lat siedemnaście! Doprawdy, zazdroszczę ci — zakończyła szczerze.
— Przecież pani z usposobienia też nie ma więcej, niż siedemnaście — zaśmiała się Ania.
— O, nie, ja jestem stara — a raczej w średnim wieku, co jest wiele gorsze — westchnęła panna Lawenda. — Czasami wyobrażam sobie, że tak nie jest; ale kiedy indziej przekonywam się o tym smutnym fakcie i nie chcę go uznać, jak to większość kobiet czyni. Buntuję się wtedy, jak wówczas, gdy spo-