przez jakiś potężny oddech. Straszna chmura przesłoniła słońce i ciemność, jak o późnym zmierzchu, okryła ziemię. W tejże chwili przy huku grzmotu i oślepiającem świetle błyskawic posypał się grad i biały huragan zakrył cały krajobraz. Poprzez ryk burzy dochodził trzask łamiących się gałęzi i ostry brzęk tłuczonego szkła. W parę chwil szyby wszystkich północnych i zachodnich okien były wybite i grad bezkarnie wpadał do mieszkania, pokrywając podłogi warstwą kawałków lodu, z których najmniejszy dorównywał wielkością kurzemu jaju.
Przez trzy kwadranse burza szalała z równą gwałtownością; ktokolwiek ją przeżył, nie zapomniał jej nigdy.
Maryla, po raz pierwszy w życiu wytrącona z równowagi, klęczała w kącie przy swym bujaku, łkając i szlochając z trwogi. Ania, biała jak płótno, siedziała na odsuniętej od okna sofie i tuliła do siebie bliźnięta.
Przy pierwszym odgłosie grzmotu Tadzio wrzasnął:
— Aniu, czy to Dzień Sądu? Ja nigdy nie chciałem być niegrzecznym! — a potem ukrył twarzyczkę na jej kolanach i pozostał już tak, drżąc całem ciałkiem.
Tola, bardzo blada lecz spokojna, siedziała bez ruchu z rączkami zaciśniętemi dokoła ramienia Ani. Kto wie, czy nawet trzęsienie ziemi potrafiłoby naruszyć spokój tego dziecka.
Wreszcie, prawie równie nagle jak się pojawił, huragan ucichł. Grad ustal, chmury przesunęły się na wschód i słychać było tylko zdala pomruk grzmotu. Wesołe i promienne słońce wyjrzało na świat tak zmieniony, iż wydawało się nieprawdopodobnem, ażeby w niespełna godzinę mogło zajść takie przeobrażenie.
Maryla, drżąca, słaniająca się, wstała z kolan i opadła na fotel; twarz jej była szara, postarzała o lat dziesięć.
— Czy wszyscy ocaleliśmy? — spytała uroczyście.
— Ma się rozumieć — zapiszczał wesoło Tadzio, czując się znowu w swej własnej skórze. — Ja się nie bałem nic a nic...
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.