Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

Tylko troszeczkę z samego początku, bo to tak nagle przyszło. Przyrzekłem prędziutko, że w poniedziałek nie zwalę Edzia Slona, choć mu to obiecałem, ale teraz może już i zwalę. Powiedz prawdę, Tolu, bałaś się?
— Tak, ja się trochę bałam — przyznawała Tola szczerze. — Ale trzymałam się mocno Ani i odmawiałam pacierz raz po raz.
— Ja także byłbym mówił pacierz, gdybym pamiętał o tem. Ale — dodał z triumfem — wyszedłem cało, tak jak ty, chociaż nie modliłem się wcale.
Ania orzeźwiła Marylę szklanką wina porzeczkowego; mocne działanie jego znała aż zbyt dobrze ze swych lat dziecinnych. Poczem wyszły przed dom, ażeby zobaczyć, co się dzieje.
Daleko i szeroko rozciągał się biały kobierzec kamieni gradowych; dom otoczony był istnym wałem. Skoro w parę dni później lód stopniał, dokonane zniszczenie wystąpiło w całej pełni. Każde źdźbło zieloności w ogrodzie i polu znikło bez śladu. Jabłonie straciły nietylko swój kwiat — rozłożyste gałęzie zostały strzaskane. Z dwustu drzewek, zasadzonych przez Miłośników, większa część była wyrwana z korzeniami lub połamana w drzazgi.
— Czyż to może być ten sam świat, co przed godziną? — pytała Ania oszołomiona. — Dla wyrządzenia podobnych szkód potrzebaby chyba więcej czasu.
— Taki huragan nigdy dotąd nie nawiedzał wyspy Księcia Edwarda — zapewniała Maryla. — Nigdy! Pamiętam, gdy byłam młodą dziewczyną, szalała raz okropna burza, ale niema porównania z dzisiejszą. Z pewnością usłyszymy o strasznych spustoszeniach.
— Mam nadzieję, że żadnemu z dzieci nic się nie stało — mówiła do siebie zaniepokojona Ania.