Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.

— Miałeś już zupełnie dosyć — odpowiedziała Maryla, lecz dodała mu jeszcze niewielką drugą porcję.
— Chciałbym, żeby ludzie żywili się tylko puddingiem. Czemu tego nie robią, powiedzcie mi?
— Bo znudziłby im się prędko.
— Mogę wypróbować to na sobie — ofiarował się Tadzio. — Ale wolę już pudding w święta i gdy są goście, niż wcale. U Boulterów nigdy niema puddingów. Emilek mówi, że gdy u nich są goście, matka jego kraje ser w cienkie plasterki i liczy: po jednym na osobę, a jeden na pokaz.
— Jeśli Emilek to mówi o swojej matce, ty przynajmniej nie powtarzaj tego.
— Jak mi Bóg miły! — Tadzio przyswoił sobie to wyrażenie od pana Harrisona i używał go z rozkoszą. — Emilek chwali się tem. On jest strasznie dumny ze swojej matki, bo ludzie mówią, że ona nawet z umarłego potrafi skórę zedrzeć.
— Zdaje mi się, że kury wyjadają moje bratki — rzekła Maryla, wychodząc śpiesznie z pokoju.
Ale szkalowanych kur nie było wcale w pobliżu kwietnika, zresztą Maryla nie rzuciła nawet okiem w tamtą stronę. Natomiast, usiadłszy na progu piwnicy, śmiała się do łez.
Gdy tego popołudnia Ania z Jasiem przybyli do Chatki Ech, zastali pannę Lawendę z Karoliną w ogrodzie, zajęte na zabój gracowaniem, pieleniem, polewaniem. Panna Lawenda, jak zwykle pogodna i urocza w swych ulubionych falbankach i koronkach, odrzuciła nożyce i z radością witała gości, podczas gdy Karolina Czwarta szczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
— Jak się masz, Aniu! Oczekiwałam cię dziś. Ach, Jasiu, jakżeś urósł — przynajmniej o pół głowy od ostatnich odwiedzin.
— Rosnę jak na drożdżach, powiada pani Linde — rzekł Jaś, dumny z tej oceny. — Babcia uważa, że to wreszcie jest