Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

skutek kaszki. Być może — westchnął głęboko — jadłem jej tyle, że każdyby urósł. Mam nadzieję, że teraz, kiedy się to już zaczęło, nie przestanę rosnąć, aż dogonię ojca. On mierzy sześć stóp, wie pani?
O, panna Lawenda dobrze wiedziała. Rumieniec na jej policzkach pociemniał trochę. Wziąwszy Anię i Jasia pod ręce, szła w milczeniu do domu.
— Czy dziś dobry dzień dla ech? — pytał Jaś niespokojnie.
Za pierwszej jego bytności było wietrzno i doznał dużego rozczarowania.
— Tak, najidealniejszy — ocknęła się panna Lawenda z zadumy. — Ale przedewszystkiem musimy się trochę posilić. Niewątpliwie długi spacer lasem zaostrzył wasze apetyty, Karolina zaś i ja nie dajemy się nigdy prosić. Ograbimy śpiżarnię z zapasów — jest w niej obfitość smakołyków. Przeczuwałam dziś miłych gości i uczyniłam odpowiednie przygotowania.
— U pani są zawsze dobre rzeczy w śpiżarni — zawyrokował Jaś. — I u babci jest tak samo, ale babcia nigdy nie pozwala na łasowanie między posiłkami. To też — zastanawiał się — nie powinienem może jeść poza domem, kiedy wiem, że ona tego nie lubi.
— O, z pewnością uważałaby za słuszne, byś się posilił po tak długiej przechadzce. To zupełnie co innego — zapewniała panna Lawenda.
— Przed pójściem spać dostaję zawsze szklankę mleka i kromkę chleba z masłem — zwierzał się Jaś — w niedzielę zaś babcia smaruje mi chleb konfiturą. To też cieszę się zawsze na wieczór niedzielny — ale nietylko dlatego. U nas, nad zatoką, niedziela jest tak strasznie długa, chociaż babcia mówi, że dla niej jest zbyt krótka a i ojciec, gdy był małym, nigdy nie nudził się w niedzielę. I ja nie nudziłbym się, gdyby mi wolno było gawędzić z moim Skalnym Ludkiem. Ale