Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

tości ducha wierzyła, że zczasem przyswoi sobie ten śliczny ruch głowy, ten nagły błysk gwiaździstych oczu, ten chód łabędzi. Wydawało się to tak łatwem, gdy patrzała na Anię.
Bo Karolina podziwiała ją z całego serca — nie dlatego, iżby ją uważała za piękną. Piękność rumianych policzków i czarnych loków Diany Barry o wiele więcej przypadała jej do gustu niż świetlane szare oczy i przejrzysta cera Ani.
— Wolałabym być podobną do pani, niż piękną — powiedziała kiedyś szczerze.
Ania roześmiała się, przyzwyczajona do komplementów tego rodzaju, gdyż urodę jej oceniano w najrozmaitszy sposób. Ludzie, którym mówiono, że jest ładna, rozczarowywali się na jej widok, ci zaś, którzy spodziewali się ujrzeć brzydką dziewczynę, zdumiewali nad jej wdziękiem. Ania sama nigdy nie uwierzyłaby, że ma prawo nazywania się piękną. W lustrze widziała przecież tylko bladą, drobną twarzyczkę i siedem wyraźnych piegów na nosie. Natomiast nigdy zwierciadło nie odbijało wiecznie zmiennej gry jej fizjognomji, ani też rozmarzenia i wesołości, co zmieniając się kolejno, nadawały tyle uroku jej wielkim oczom.
Przy zbieraniu poziomek Karolina Czwarta zwierzyła się Ani ze swych obaw co do panny Lawendy. Przywiązana dziewczynka była szczerze zmartwiona zmianą, jaką zauważyła w swej ukochanej pani.
— Panna Lawenda musi być chora, psze pani. Jestem tego pewna, choć nigdy się nie uskarża. Bardzo się zmieniła od czasu, gdy pani przyszła z Jasiem po raz pierwszy. Zaziębiła się na pewno tego wieczoru, psze pani. Po pani odejściu do późnej nocy przechadzała się w ogrodzie w cieniutkim szalu. Dużo śniegu leżało na ścieżkach, więc na pewno katar jej się uczepił, psze pani. Właśnie od owej chwili zauważyłam, że jest jakby nieswoja i zmęczona. Nic jej nie zajmuje, psze pani. Już nie udaje, że goście przyjadą, nie szykuje przyjęć, ani nic podob-