Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

Czy zechce ją zapytać? O, bezwątpienia! Oto była poezja, prawdziwa, cudowna poezja, wyśniona w najśmielszych marzeniach. Zapewne nieco spóźniona, jak róża, która zamiast zakwitnąć w czerwcu, zakwitła w październiku, ale mimo to zakwitła różą pełną słodyczy i zapachu.
Ania nigdy w życiu nie spełniała skwapliwiej niczyjego polecenia jak tym razem, kiedy nazajutrz rano dążyła lasami do kamiennego domku, aby wywiązać się z powierzonego jej zadania. Niezwykłe podniecenie ogarnęło ją, gdy zbliżała się do siedzącej w ogrodzie panny Lawendy.
— Mam dla pani nowinę... Coś niezwykle ważnego! Czy pani zgaduje, o co chodzi?
Ania na chwilę nawet nie przypuszczała, aby panna Lawenda mogła odgadnąć. A jednak, ku wielkiemu jej zdumieniu, panna Lawenda zbladła, jak płótno, i głosem cichym, bezdźwięcznym, zupełnie niepodobnym do jej zwykłego, spytała:
— Stefan Irving powrócił?
— Skąd pani wie? Kto pani powiedział? — zawołała Ania, rozczarowana, że zdradzono jej wielką tajemnicę.
— Ależ nikt. Po twojem zachowaniu poznałam, że to nie może być nic innego.
— Pragnie zobaczyć się z panią — rzekła Ania. — Czy mogę go zawiadomić, że pani zgadza się?
— Owszem — zmieszała się panna Lawenda. — Dlaczegożby nie? Oczywiście, odwiedzi mnie, jak każdy inny dawny przyjaciel uczyniłby to.
Ale Ania inaczej zapatrywała się na tę sprawę. Wbiegła do mieszkania, aby przy biurku panny Lawendy napisać bilecik do Stefana Invinga.
— Co za rozkosz żyć jak w powieści — myślała rozradowana. — Wszystko zakończy się doskonale... Jaś będzie miał wymarzoną matkę i wszyscy będą szczęśliwi. Tylko szkoda, że pan Irving zabierze stąd pannę Lawendę i, kto wie, jaki