Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

kochał jej siostrę. Więc jeśli chłopiec sam nie wie, jak się ma, to jakże biedna dziewczyna może być go pewną?
— Chodźmy do kuchni oczyścić łyżeczki — zaproponowała Ania. — Zajęcie to nie wymaga skupienia uwagi, ja bowiem nie potrafiłabym myśleć o niczem dziś wieczór, a przy robocie czas prędzej upłynie.
Minęła godzina. W chwili, gdy Ania odkładała ostatnią lśniącą łyżeczkę, rozległo się skrzypnięcie drzwi wejściowych. Dziewczęta z obawą spojrzały na siebie.
— Ach, panno Aniu! — jęknęła Karolina. — Jeśli tak wcześnie odchodzi, nic z tego nie będzie, psze pani.
Pobiegły do okna. Pan Irving nie miał zupełnie zamiaru odejść. Wraz z panną Lawendą zbliżali się powoli do kamiennej ławki.
— Obejmuje ją ramieniem, psze pani — szepnęła zachwycona Karolina. — Oświadczył się jej z pewnością — inaczej nie pozwoliłaby na to.
Ania chwyciła Karolinę wpół i tak długo tańczyła z nią po kuchni, aż obie zadyszały się ze zmęczenia.
— Karolino — zawołała wesoło. — Nie jestem prorokinią, ale mogę cię zapewnić, że zanim liście klonu poczerwienieją, w Chatce Ech odbędzie się wesele. Czy rozumiesz tę bajkę?
— O, doskonale! Wesele to nie bajka... Ale co to? Pani płacze? Dlaczego?
— Ach! bo to wszystko razem jest takie piękne... i poetyczne... i smutne... — mówiła Ania, ocierając oczy. — Każda szczęśliwa chwila mieści w sobie odrobinę smutku!
— Pewnie, że to ryzykowna rzecz wychodzić zamąż — objaśniała po swojemu Karolina. — Chociaż... mąż nie jest jeszcze najgorszem złem na świecie!