kającego cierpliwie, ażeby lato napełniło jego wnętrze gwarem i śmiechem.
Lecz na świecie znajdowała się jeszcze poezja poza tą, która przypadła w udziale narzeczonym z kamiennego domku.
Pewnego wieczoru, idąc ścieżką leśną obok ogrodu Barrych, Ania spostrzegła Dianę, stojącą z Alfredem Wrightem pod starą wierzbą. Diana, w rumieńcach, opierała się o szary pień, Alfred zaś, trzymając ją za rękę, z głową pochyloną ku niej, szeptał coś z powagą i przejęciem. W tej czarownej chwili nie istniał na całej kuli ziemskiej dla tych dwojga nikt poza nimi samymi. To też żadne z nich nie zauważyło Ani, która, ogarnąwszy tę scenę zdumionem spojrzeniem, cofnęła się bez szelestu do lasu i popędziła do domu. Zdyszana wpadła na swą facjatkę i zasiadłszy u okna, starała się zebrać rozproszone myśli.
— Więc Diana i Alfred są zakochani! — westchnęła.
Oddawna żywiła podejrzenie, że Diana nie dochowuje wiary smukłemu, melancholijnemu ideałowi swych wczesnych snów. Lecz, jak wiadomo, to, co się widzi, czyni silniejsze wrażenie, niż to, co się słyszy, lub czego się oczekuje, więc naoczne sprawdzenie tego faktu uderzyło w nią jak piorun. Jednocześnie przeniknęło ją jakieś dziwne uczucie osamotnienia, jakgdyby Diana odeszła w nowy świat, a ją zostawiła za zamkniętemi do niego wrotami.
— Wypadki pędzą z tak oszałamiającą szybkością — myślała Ania smutnie. — Musi to wywołać pewne ochłodzenie naszej przyjaźni. Nie będę już mogła powierzać jej wszystkich moich tajemnic, bo a nuż zdradzi je Alfredowi? Doprawdy, co ona w nim widzi? Jest miły i wesoły... ale to przecież tylko Alfred.
Następnego wieczoru Diana przyszła na Zielone Wzgórze, zamyślona, poważna młoda osóbka — i w mroku facjatki
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/257
Ta strona została uwierzytelniona.