Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

trzasnął drzwi za sobą. Zachowanie to było wynikiem jego zdumienia i wstydu z powodu wczorajszego gwałtownego wystąpienia. Anię opuściła reszta odwagi.
— Jeśli teraz jest taki zły, co będzie, gdy dowie się o mojej sprawce — myślała strapiona, pukając do drzwi. Ale pan Harrison otworzył, uśmiechając się dobrodusznie, i zapraszał Anię do pokoju tonem łagodnym, choć nieco zdenerwowanym. Odłożył fajkę i naciągnął kurtkę; uprzejmie podawał Ani bardzo zakurzone krzesło. Powitanie byłoby minęło zupełnie spokojnie, gdyby nie ta donosicielka papuga, co zerkała swemi złemi złotemi oczami poprzez pręty klatki. Zaledwie Ania usiadła, Imbirek wrzasnął:
— Jak mi Bóg miły! Poco ta ruda wiewiórka tu przychodzi?
Trudno orzec, czyja twarz poczerwieniała mocniej, Ani, czy pana Harrisona?
— Nie zwracaj na niego uwagi — rzekł pan Harrison, rzucając wściekłe spojrzenie na Imbirka. — On... on zawsze plecie głupstwa. Podarował mi go mój brat, marynarz, a wiadomo, że marynarze rzadko używają wyszukanych zwrotów. Papugi zaś zwykły wszystko powtarzać.
— Wiem o tem — odrzekła z rezygnacją Ania: biedaczka tłumiła urazę, pomna celu odwiedzin. To pewna, że w tych warunkach nie mogła sobie pozwolić na żarty z pana Harrisona. Jeśli się sprzeda cudzą krowę bez wiedzy i zezwolenia właściciela, trudno się dąsać, gdy jego papuga powtórzy niepochlebną uwagę o winowajcy. Mimo to „ruda wiewiórka“ zdobyła się na odwagę.
— Przyszłam przyznać się panu do czegoś — zaczęła rezolutnie — dotyczy... dotyczy to owej jałówki.
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął pan Harrison niespokojnie — czyżby znowu weszła w mój owies? Ale mniejsza z tem... mniejsza z tem. To nie ma znaczenia, nic się nie stało.