Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Harrison chrząknął z zadowoleniem.
— O to właśnie chodzi. Taki powinien być cel uniwersytetu, nie zaś nadawanie dyplomów całemu zastępowi magistrów i kandydatów, tak nadzianych książkową mądrością, że niema już w nich miejsca na nic innego. Masz zupełną słuszność! Tobie nawet uniwersytet nie potrafi zaszkodzić.
Po herbacie dziewczęta udały się do Chatki Ech, zabierając cały plon kwiatów, zdobyty dzięki rabunkowym wycieczkom do cudzych i własnych ogrodów.
Niezwykły ruch panował w kamiennym domku. Karolina Czwarta uwijała się z taką żywością, że jej niebieskie kokardy zdawały się ukazywać jednocześnie wszędzie.
— Dzięki Bogu, że panie przyszły! — zawołała uszczęśliwiona. — Tyle jest jeszcze roboty! Lukier na torcie nie chce stanąć... Całe srebro trzeba czyścić... i duży kufer niezapakowany. A kuraki zamiast na rożnie siedzą jeszcze pod kurnikiem i pieją, psze pani. Na pannę Lawendę nie można dziś wcale liczyć. Byłam bardzo rada, gdy przed chwilą przyszedł pan Irving i zabrał ją na przechadzkę do lasu. Konkury są bardzo na miejscu, psze pani, ale nie można wtedy gotować, ani szorować, bo to na nic. Takie jest moje zdanie, psze pani.
Ania i Diana zabrały się do pracy tak gorliwie, że o dziesiątej nawet Karolina była zadowolona. Zaplótłszy włosy w niezliczoną ilość warkoczyków, zmęczona całodzienną pracą powędrowała do łóżka.
— Jestem pewna, że nie usnę ani na minutę, psze pani. Strach mnie ogarnia na myśl, że w ostatniej chwili coś się nie uda. Śmietanka nie da się ubić, albo pan Irving dostanie jakiego ataku i nie będzie mógł przyjechać.
— Czyż pan Irving miewa jakie ataki? — zapytała Diana, której dołeczki zadrgały od tłumionego śmiechu.
— Wcale nie trzeba ich miewać — odparła Karolina