słońce. Nie, tego mi już pani nie wyperswaduje, panno Aniu. Wiedziałam, psze pani, że wszystko układa się za dobrze, ażeby mogło tak trwać do końca.
Zdawało się, że Karolina wypowiada poglądy panny Andrews. Jednakże deszcz nie spadł, mimo że niebo pozostawało zachmurzone. W południe pokoje były przybrane, stół pięknie nakryty, a panna młoda w stroju weselnym oczekiwała narzeczonego.
— Ślicznie pani wygląda — zawołała Ania z zachwytem.
— Prześlicznie — wtórowała Diana.
— Wszystko jest gotowe, psze pani, i nic strasznego dotychczas nie zaszło — orzekła z zadowoleniem Karolina, biegnąc przebrać się do swego pokoiku.
Rozpuściła wszystkie warkoczyki i wijące się włosy rozdzieliła na dwa puszyste warkocze, związane już nie dwiema, ale czterema wielkiemi kokardami z nowiutkiej jasno-niebieskiej wstążki. Dwie górne zdawały się wyrastać z jej ramion, jak skrzydła rafaelowskich aniołków. Karolina była niemi zachwycona i włożywszy białą sukienkę, tak sztywno ukrochmaloną, że można ją było postawić, przejrzała się w lustrze z wielkiem zadowoleniem. Krótkotrwałem, niestety! Rozwiało się bowiem, gdy, wyszedłszy ze swego pokoiku, zobaczyła w bawialni smukłą postać w miękko układającej się muślinowej sukni, przypinającą białe astry do falujących kasztanowatych włosów.
— Ach, nigdy nie będę wyglądała tak, jak panna Shirley — myślała biedna z rozpaczą. — Chyba taką trzeba się już urodzić, na nic się nie zda żadne naśladowanie.
Już o pierwszej goście byli w komplecie. W nieobecności pastora Graftonu pan Allan miał dopełnić obrządku zaślubin. Panna Lawenda wyszła do przedsionka na spotkanie narzeczonego, by razem z nim udać się do altanki, gdzie oczekiwał ich pan Allan. Goście otoczyli ich kołem. Ania i Diana stały u ka-
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.