Ja... ja byłem wczoraj zbyt gwałtowny, to prawda. Mniejsza z tem, mniejsza z tem.
— O, gdybyż tylko tyle — westchnęła Ania. — Jest stokroć gorzej. Ja...
— Jak mi Bóg miły! Chcesz powiedzieć, że weszła w moją pszenicę?
— Nie... nie... nie w pszenicę. Ale...
— A więc w kapustę! Stratowała mi kapustę, którą hodowałem na wystawę, co?
— I nie w kapustę, drogi panie. Opowiem panu wszystko... poto tu przyszłam — tylko proszę mi nie przerywać, bo to mnie wyprowadza z równowagi. Pozwól mi opowiedzieć całe zdarzenie, ale błagam, powstrzymaj się od uwag, dopóki nie skończę... Wtedy usłyszę ich dosyć — zakończyła, coprawda tylko w myśli.
— Będę już milczał — zapewnił pan Harrison i dotrzymał słowa.
Niestety, Imbirek, niezwiązany żadną obietnicą milczenia, co chwila wykrzykiwał „ruda wiewiórka“, a Ania coraz bardziej traciła panowanie nad sobą.
— Wczoraj po pańskiem odejściu zamknęłam Krasulę w zagrodzie. Dziś rano wracając z Carmody, ujrzałam krowę w pańskim owsie. Z pomocą Diany udało mi się ją wygnać ze szkody, ale nie może pan sobie wyobrazić, z jaką trudnością nam to przyszło. Byłam przemoknięta do nitki, strasznie zmęczona i zirytowana — a oto, nadomiar złego, zjawia się pan Shearer i proponuje kupno tej szkodnicy. Sprzedałam mu ją z miejsca za dwadzieścia dolarów. Postąpiłam niesłusznie, należało zaczekać i poradzić się Maryli. Ale jestem bardzo skora do postępowania bez namysłu — ktokolwiek mnie zna, gotów to panu zaświadczyć. Pan Shearer zabrał krowę i odesłał ją wieczornym transportem.
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.