Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

wienia prawdy w oczy. Trzeba mnie brać takim, jakim jestem. Co innego, gdyby krowa była wlazła w kapustę... na szczęście to się nie zdarzyło, więc mniejsza z tem. Wezmę waszą krowę, jeśli pragniecie się jej pozbyć.
— O, dziękuję serdecznie! Taka rada jestem, że pan się nie gniewa. Drżałam na myśl o pańskiem oburzeniu.
— Spodziewam się, że po wczorajszej awanturze byłaś przerażona perspektywą rozmowy ze mną, co? Ale nie pamiętaj mi tego, proszę. Szczere ze mnie chłopisko. Rżnę prawdę prosto w oczy, nawet jeśli jest trochę gorzka.
— Zupełnie jak pani Linde — wyrwało się Ani nieopatrznie.
— Kto, pani Linde? Nie porównywaj mnie do tej starej plotkarki — wybuchnął pan Harrison — niech mnie Bóg broni! A co to za pudełko?
— Placek — odpowiedziała Ania słodko. Nieoczekiwana uprzejmość pana Harrisona rozwiała w mgnieniu oka gnębiące ją troski. — Przyniosłam go dla pana; pomyślałam sobie, że pan może rzadko jada ciasto.
— Zapewne, że nie jadam. A lubię je szalenie, to prawda. Z wierzchu wygląda apetycznie; czy jest aby równie dobre w środku?
— O, z pewnością — rzekła Ania i pogodnie zwierzała się dalej — w swoim czasie piekłam marne ciasta, jak pani Allan może potwierdzić. Ale za ten placek ręczę — przygotowałam go dla Koła Miłośników; trzeba będzie dla nich zrobić inny.
— Dobrze, tylko pomożesz mi go zjeść, moja panienko; postawię imbryk na ogniu i napijemy się herbaty, zgoda?
— Pozwoli mi pan zrobić herbatę? — spytała Ania wahająco.
Pan Harrison chrząknął.