Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

Po herbacie Ania zabrała się do zmycia naczyń, chociaż pan Harrison zapewniał ją, że ma dość czystych na całe tygodnie. Chętnie byłaby też zamiotła podłogę, ale nie widziała nigdzie szczotki, nie chciała zaś o nią pytać z obawy, że w tem gospodarstwie brak podobnego sprzętu.
— Wpadnij do mnie od czasu do czasu na pogawędkę — zapraszał pan Harrison przy pożegnaniu — przecież to niedaleko i możemy żyć, jak dobrzy sąsiedzi. Wasze Koło interesuje mnie bardzo — będzie z tego dosyć uciechy! Od kogo macie zamiar zacząć?
— Nie myślimy wtrącać się do ludzi. Chcemy wprowadzać ulepszenia w osadzie — rzekła Ania z godnością, gdyż podejrzewała pana Harrisona o strojenie żartów z ich projektów.
Pan Harrison długo spoglądał za smukłą postacią, oddalającą się w ostatnich blaskach zachodu.
— Jestem stary zgorzkniały mruk — wyrzekł głośno — ale w towarzystwie tej miłej dzieweczki czułem się odmłodzonym.
— Ruda wiewiórka — zaskrzeczał ironicznie Imbirek.
Pan Harrison pogroził pięścią papudze:
— Ty niegodziwy ptaku — zamruczał — bardzo żałuję, żem ci nie ukręcił łba, gdy mój brat przyniósł cię do domu. Czyż wiecznie mam cierpieć z twojej winy?
Ania wróciła w wesołem usposobieniu na Zielone Wzgórze i opowiedziała swe przygody Maryli, która, zaniepokojona jej długą nieobecnością, wybierała się już na poszukiwanie swej wychowanki.
— Jednakże świat jest piękny, prawda, Marylo? — marzyła głośno Ania. — Pani Linde skarżyła się wczoraj, że nie warto żyć. Twierdziła, że ilekroć oczekujesz czego przyjemnego, spotyka cię mniejsze lub większe rozczarowanie... oczekiwania zawsze cię zawiodą. Być może, że to prawda; ale