— Wracasz zapewne z lasu, gdzie przygotowywałaś zapas rózeg na jutro? — przywitał Anię, wchodzącą na ganek.
— O, nie — odpowiedziała oburzona. Była doskonałym celem dla drwin swego przyjaciela, gdyż brała wszystko tak poważnie. — W mojej szkole nie będzie nigdy rózgi, a linji będę używała tylko do wskazywania liter.
— Więc masz zamiar używać rzemienia? Słusznie, moje dziecko. W danej chwili rózga kłuje dotkliwiej, lecz uderzenie rzemieniem dłużej boli, to fakt.
— Nie będę używała nic podobnego, nie mam zamiaru bić moich uczniów.
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął pan Harrison z nietajonem zdumieniem — jakże więc będziesz do nich przemawiać?
— Będę przemawiała miłością, drogi panie.
— To ci się nie uda, to ci się absolutnie nie uda, Aniu. „Dziateczki Duch Boży rózeczką bić każe“. Gdy chodziłem do szkoły, regularnie codzień dostawałem baty — nauczyciel twierdził, że o ile kiedy nie spłatałem figla, to tylko dlatego, żem nie zdążył, bo plan był z pewnością gotów.
— Metody wychowania zmieniły się od pańskich szkolnych czasów.
— Ale nie natura ludzka. Wspomnisz moje słowa: nie opanuje roju młodzieży, kto nie trzyma rózgi w garści. To nie podobieństwo!
— Ja jednak wypróbuję moją metodę — odrzekła Ania. Miała ona bardzo silną wolę i nie odstępowała łatwo od swych poglądów.
— Ładny z ciebie uparciuch! — zawyrokował pan Harrison. — Dobrze, dobrze, zobaczymy. Pewnego dnia, gdy cię doprowadzą do ostateczności — a osoby o kolorze twoich włosów łatwo wpadają w pasję — zapomnisz wszystkich twoich
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.