z Payów zdolny jest obdarzyć kogokolwiek sympatją. Lecz spodziewała się czegoś więcej po Antosiu, który wydawał jej się dobrem dzieckiem; należało tylko zdobyć jego zaufanie.
Po skończonych lekcjach i rozejściu się dzieci Ania znużona osunęła się na krzesło. Głowa ją bolała, czuła się zmęczoną i zniechęconą. Właściwie nie miała powodu do zniechęcenia, gdyż nie zdarzyło się nic złego, mimo to ogarnęło ją przeświadczenie, że nigdy nie pokocha zawodu nauczycielskiego. A jakiż to straszny los zajmować się czemś, co ci jest niemiłe dzień w dzień przez — powiedzmy — czterdzieści lat! Ania nie mogła się zdecydować: czy pozwolić sobie na chwilę płaczu zaraz w szkole, czy też odłożyć to do czasu, gdy znajdzie się u siebie, w swoim białym pokoiku. Zanim powzięła jakieś postanowienie, w sieni rozległ się stuk obcasów i szelest jedwabiu. W drzwiach pojawiła się nieznajoma dama.
Nowoprzybyła miała na sobie niebieską, jedwabną suknię, nastroszoną falbankami, bufami i kokardkami wszędzie, gdziekolwiek falbanka, bufa lub kokardka dała się umieścić. Głowę zdobił wielki biały kapelusz o trzech podniszczonych strusich piórach. Różowa gazowa woalka, suto nakrapiana czarnemi punktami, spływała z ronda kapelusza na ramiona, powiewając za nią, jak dwa proporce. Przystrojona była w tyle kosztowności, wiele tylko jej drobna osóbka mogła na sobie ponawieszać. Wraz z jej przybyciem w pokoju rozszedł się silny zapach perfum.
— Jestem pani Donnell... Henrykowa Donnell — oświadczyło zjawisko. — Przyszłam rozmówić się z panią w pewnej sprawie, o której powiadała mi Klaryssa-Almira po powrocie ze szkoły. Było mi to nadzwyczajnie przykre.
— Żałuję bardzo — wyjąkała Ania, napróżno starając się przypomnieć sobie jakiekolwiek zajście z dziećmi Donnellów.
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.