Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

chorobę, cierpienia i ciemnotę, tak często idące z sobą w parze. Chcę uczciwie wykonać moją część w ogólnoludzkiej pracy, chcę dodać coś do zasobu wiedzy, którą nagromadziły wieki poprzednie. Ci, co żyli przede mną, uczynili tak wiele dla mnie, że chcę okazać mą wdzięczność, wykonywając coś dla przyszłych pokoleń. Jest to jedyny sposób wywiązania się uczciwie z długów, zaciągniętych wobec społeczeństwa.
— Ja zaś pragnęłabym upiększyć życie — mówiła Ania w zamyśleniu. — Nie tyle chodzi mi o nauczanie ludzi, chociaż wiem, że to jest najszlachetniejsze dążenie, ile o to, aby życie upływało im milej. Pragnę, by moja osoba przyczyniła się do nadania ich życiu radości i wesela.
— Sądzę, iż spełniasz to zadanie codziennie — zauważył Gilbert, z podziwem wpatrzony w Anię.
Miał słuszność — Ania posiadała wrodzony dar opromieniania radością życia każdej istoty, z którą się zetknęła.
Wreszcie Gilbert pożegnał się.
— Żałuję bardzo, ale muszę iść do Macphersonów. Mam u nich dostać książkę, przysłaną dla mnie przez profesora Boyda.
— Ja zaś muszę przygotować herbatę. Maryla pojechała dziś odwiedzić tę nieszczęśliwą Marję Keith i lada chwila powróci.
Na długo przed powrotem Maryli wieczerza była gotowa. Ogień trzaskał wesoło; srebrzyste paprocie i purpurowe liście klonu przystrajały stół, a w powietrzu rozchodził się łechcący podniebienie zapach gorącej szynki i naleśników. Maryla z głębokiem westchnieniem osunęła się na fotel.
— Czy cię oczy bolą, czy może masz migrenę — wypytywała Ania troskliwie.
— Nie. Lecz jestem zmęczona... i przygnębiona z powodu Marji i jej dzieci. Ma się ona gorzej — dni jej są policzone. A co stanie się z dziećmi?