Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

oniemiała z przerażenia, widząc jak mały rozbójnik wpakował całą porcję do szeroko rozdziawionej buzi. Ania z miną groźnej przełożonej zawołała:
— Tadziu, żaden dżentelmen tak nie postępuje!
— Wiem o tem — odparł Tadzio, gdy tylko zdołał głos wydobyć — ale ja nie jestem dżemplem.
— Przecież chciałbyś nim być — przekładała oburzona Ania.
— Przecież, że chcę. Ale nie można być dżemplem, dopóki się nie jest dorosłym.
— Przeciwnie, można — sprostowała Ania, uważając, iż nadarza się sposobność do wygłoszenia nauki moralnej. — Możesz starać się być dżentelmenem, będąc jeszcze małym chłopcem. A dżentelmen nigdy nie wydziera ciasta dziewczynce, nie zapomina podziękować i nie rwie nikogo za włosy.
— W takim razie nudzi się bardzo — zawyrokował Tadzio, — to ja już wolę poczekać, aż dorosnę. Wtedy zostanę dżemplem.
Maryla z rezygnacją odkroiła świeży kawałek ciasta dla Toli. Przeżyła dziś ciężki dzień. Zmęczona pogrzebem i drogą, nie czuła się na siłach podjąć walki z narowami Tadzia. W tej chwili spoglądała w przyszłość z pesymizmem godnym Elizy Andrews.
Bliźnięta, pomimo iż oboje jasnowłose, nie były zbyt podobne do siebie. Toli długie loki równo spływały na ramiona, — okrągła główka Tadzia tonęła w masie puszystych złotych pierścieni. Piwne oczy Toli patrzały łagodnie i słodko — w oczach zbytnika Tadzia igrał jakiś chochlik. Nosek Toli był prosty — Tadzia zadarty. Tola miała poważne usteczka — Tadzio pełne uśmiechów. Prócz tego Tadzio miał zabawny dołeczek w jednym policzku; wesołość i ochota do zbytków przejawiały się w każdym jego ruchu.