Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

ślać, poczem wdrapał się na kolana Ani, zarzucił jej rączki na szyję i ukrył zarumienioną twarzyczkę na jej ramieniu.
— Aniu, czy kochasz mnie troszeczkę, chociaż nie jestem tak grzeczny, jak Jaś?
— Owszem, kocham — powiedziała Ania szczerze: niesposób było nie kochać Tadzia, — ale kochałabym cię o wiele więcej, gdybyś nie był taki niegrzeczny.
— Ja dziś jeszcze coś zrobiłem — zwierzał się Tadzio przyciszonym głosem. — Teraz żałuję, ale strasznie boję się ci powiedzieć. Nie będziesz się bardzo gniewała? I nie powiesz o tem Maryli, dobrze?
— Nie wiem, Tadziu, może będę musiała. Przyrzekam ci jednak, że jeśli obiecasz mi nigdy więcej tego nie uczynić, zachowam tajemnicę.
— Nie, już nigdy nie zrobię. Ale pewnie nie znalazłbym drugiej tego roku. Tę znalazłem na schodkach w piwnicy.
— Cóżeś zrobił, Tadziu?
— Włożyłem ropuchę do łóżka Maryli. Możesz pójść ją wyjąć. Ale czy nie zabawniej byłoby ją tam zostawić?
— Ach, Tadziu! — Ania wyrwała się z obejmujących ją rączek i popędziła do pokoju Maryli.
Pościel na łóżku była zlekka zmięta. Z nerwowym pośpiechem Ania zerwała kapę i oto z pod poduszki wyjrzała ku niej wielka ropucha.
— Jakże wydostanę stąd to wstrętne stworzenie — jęknęła z dreszczem obrzydzenia. Przypomniała sobie łopatkę od węgli i korzystając z tego, że Maryla była zajęta w śpiżarni, skoczyła po nią. Namęczyła się niemało, zanim znalazła się w podwórzu z ropuchą, która trzykrotnie zeskakiwała jej z szufelki, a raz ukryła się w ciemnym kącie sieni, skąd ledwo ją wydobyła. To też odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie wypuściła ją na wolność w sadzie.