A cóż wasz projekt pomalowania Domu Ludowego, jakże wam się wiedzie?
— Świetnie. Na ostatniem piątkowem posiedzeniu K. M. A. obliczyliśmy, że mamy aż zbyt wiele pieniędzy na ten cel. Większość obywateli daje szczodrą ręką, drogi panie!
Mimo wrodzonej słodyczy, Ania potrafiła, gdy okoliczności tego wymagały, ukryć żądełko ironji w niewinnem napozór zdaniu.
— Na jaki kolor malujecie budynek?
— Wybraliśmy bardzo piękny zielony — ale pokrycie dachu będzie oczywiście ciemno-czerwone. Roger Pay kupi dziś farbę w mieście.
— A kto wykona robotę?
— Józef Pay z Carmody. Z dachem już prawie skończył. Musieliśmy jemu to powierzyć, gdyż wszyscy Payowie — a jest ich cztery rodziny — zapowiedzieli, że nie dadzą ani grosza, jeżeli się nie umówimy z Józefem. Podpisali się na dwanaście dolarów, więc zdawało nam się, iż stracilibyśmy zbyt wiele. Chociaż niektórzy twierdzą, że Payom nie należało ustąpić. Pani Linde powiada, że oni starają się wszędzie wkręcić.
— Najważniejszą rzeczą jest, czy ten Józef wywiąże się dobrze ze swego zadania.
— Uchodzi za dobrego rzemieślnika, ale mówią o nim, że dziwak. Prawie nigdy nie rozmawia.
— W takim razie to doprawdy oryginał — a przynajmniej tutejsi mieszkańcy uważaliby, że należy go tak nazwać — odrzekł pan Harrison oschle. — Ja sam do chwili osiedlenia się w Avonlea nie byłem gadułą. Ale tu, poprostu w celu samoobrony, musiałem odzwyczaić się od milczenia. Boć w przeciwnym razie pani Linde byłaby mnie okrzyczała niemową i urządziła składkę dla nauczenia mnie mowy głuchoniemych. Czy już odchodzisz, Aniu?
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.