Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

— Muszę. Wieczorem mam jeszcze dużo reparacyj dla Toli. Poza tem lękam się, że Tadzio irytuje Marylę jakąś nową psotą. Dziś rano pierwsze jego pytanie było: „Aniu, chciałbym wiedzieć, dokąd odchodzi ciemność nocna?“ Odpowiedziałam, że idzie wokoło na drugą stronę świata. Lecz po śniadaniu oświadczył, że tak nie jest, bo ciemność schodzi na dno studni. Maryla przyłapała go już dziś czterokrotnie, jak przewieszony przez cembrowinę studni zaglądał w jej głębię.
— A to szelma — zaopinjował pan Harrison. — Przybiegł tu wczoraj i, zanim zdołałem temu przeszkodzić, wyrwał Imbirkowi sześć piór z ogona. Od tej chwili biedny ptak strasznie posmutniał. Te dzieciaki to istne utrapienie.
— Ale jednocześnie i skarb umiłowany — rzekła Ania, w duszy postanawiając wybaczyć Tadziowi pierwszą przyszłą psotę, jakąkolwiekby ona była, za to, że zemścił się za nią na Imbirku.
Roger Pay przywiózł wieczorem oczekiwaną farbę, Józef zaś, mrukliwy, milczący jegomość rozpoczął malowanie następnego dnia. Nie przeszkadzano mu w pracy. Budynek mieścił się przy tak zwanej „dolnej drodze“. Późną jesienią droga ta bywała zwykle błotnista, więc udający się do Carmody kierowali się dłuższą „górną drogą“. Dom Ludowy był otoczony gęstym lasem świerków i trudno go było dojrzeć, o ile się nie podjechało tuż blisko. Józef Pay pracował więc w ciszy i samotności, których tak łaknęła jego dusza odludka.
W piątek popołudniu ukończył robotę i odjechał do Carmody. Wkrótce po jego odejściu pani Linde, niepomna błotnistych wybojów „dolnej drogi“, przejeżdżała tamtędy. Wiodła ją ciekawość. Pragnęła pierwsza zobaczyć, jak też wygląda Dom Ludowy w swej nowej szacie. Okrążywszy las świerków, ujrzała go wreszcie. Lecz widok ten wywarł na niej nieoczekiwane wrażenie. Rzuciła lejce, wzniosła ręce do góry i zawołała: