Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

tynencką miną szepnął coś sąsiadowi i zerknął ku niej z drwiącym uśmieszkiem.
Zdawało się Ani, że tak jak tego poranka nigdy szyferki nie skrzypiały o tabliczki. Basia Shaw doszła do tablicy, lecz potknąwszy się o szufelkę z węglem, upadła jak długa. Skutki tego były opłakane. Jej własna tabliczka stłukła się na kawałki, węgiel rozsypał się po podłodze, a na widok umorusanej twarzyczki Basi chłopcy wybuchnęli głośnym śmiechem.
Ania odwróciła się od grupy uczniów, których czytania słuchała.
— Doprawdy, Basiu — rzekła lodowatym tonem — jeśli nie potrafisz się ruszyć, nie zawadzając o wszystko po drodze, siedź lepiej na miejscu. Przecież to okropne, żeby dziewczynka w twoim wieku była tak niezdarna.
Biedna Basia wróciła na miejsce, a łzy jej, pomieszane z pyłem węglowym, jeszcze bardziej pobudziły dzieci do śmiechu. Nigdy dotąd ta ubóstwiana nauczycielka nie przemawiała do niej takim tonem, więc Basia była niepocieszona. Ania sama uczuła jakiś niepokój sumienia, ale to spotęgowało tylko jej zdenerwowanie, i do dziś dnia klasa pamięta zapewne tę lekcję, zarówno jak bezlitosny wymiar kary w postaci niezliczonej ilości zadań.
Podczas gdy Ania zajęta była przeglądaniem kajetów, do klasy wpadł zadyszany Saint-Clair.
— Saint-Clair, spóźniłeś się o całe pół godziny — zwróciła się doń surowo — czemu to?
— Przepraszam panią, musiałem pomagać mamusi przy robocie puddingu, bo spodziewamy się gości na obiad, a Klaryssa-Almira jest chora, — brzmiała odpowiedź. Pomimo że wygłoszona tonem pełnym szacunku, wywołała ogólną wesołość wśród uczniów.
— Siadaj na miejsce i za karę odrób sześć zadań numer osiemdziesiąty czwarty — rzekła Ania.