Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

dzielę dziewiętnastej przypowieści. Przeczytałam ją sobie w kościele. Jest wspaniała! Szczególniej dwa wiersze:

„Bezładnie, w dzikim tumulcie pierzchły eskadry wrogów,
.................... 

— Nie wiem, co znaczy „eskadry“, co znaczy „tumult“, ale zwrot brzmi tragicznie... Żałuję, że nie mogę tego zadeklamować przed przyszłą niedzielą. Będę to powtarzała przez cały tydzień. Potem poprosiłam panią Rogerson — bo pani Linde była zbyt daleko — aby mi wskazała pani miejsce w kościele. Siedziałam tak cichutko i spokojnie, jak nigdy. Tematem były Objawienia trzeci rozdział, drugi i trzeci wiersz. Był to bardzo długi temat, zbyt długi temat, zbyt długi. Gdybym ja była pastorem, wybierałabym zawsze krótkie tematy. I kazanie było strasznie długie. Rozumiem, że powinno było odpowiadać tekstowi. Ale nie było wcale a wcale zajmujące. Najgorsze jest to, że pastor nie posiada, oczywiście, ani źdźbła fantazji. Nie słuchałam go prawie wcale. Pozwoliłam myślom moim bujać dowoli i wyobrażałam sobie najrozmaitsze rzeczy.
Maryla czuła doskonale, że powinnaby zgromić Anię za te uwagi. Lecz pamiętała dobrze, że niejedna z tych uwag, szczególniej owa, tycząca się kazania i modlitwy pana Bella, była jej osobistym poglądem od wielu lat. Nie śmiała tylko go wygłosić. I wydało jej się, że te tajemne, nigdy nie wypowiedziane krytyczne myśli nagle przybrały widomą i oskarżenia pełną postać w osobie tej lekceważonej i niepozornej odrobiny ludzkiej, która tutaj całkiem śmiało wypowiedziała swe zdanie.