Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

samo na wielkiej nowinie w pobliżu Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczoru, w sklepie Wilhelma Bakera, jak mówił do Piotra Morisona, że nazajutrz sadzić będzie marchew.
Naturalnie, ze go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cutbert nie należał do ludzi, którzy niepytani odpowiadają cokolwiek.
A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cutbert jedzie wolnym truchtem, w górę wzgórza. Co dziwniejsza, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, więc nie ulega wątpliwości, że wyjeżdża z Avonlei. Jedzie zaś kabrjoletem, zaprzężonym w brunatną klacz, co wskazuje, że droga jest dość daleka. Dokądże się wybrał i jaki mógł mieć interes?
Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o którego innego z mieszkańców Avonlei, pani Małgorzata, ze swą rzadką zdolnością domyślania się, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, iż tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie wstydliwy i nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabrjolecie, było to zjawisko, nie często widywane!
Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad domysłami, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!
— Niema innej rady! — postanowiła wreszcie. — Po herbacie przejdę na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to on pojechał i w jakiej sprawie? Wszakże nigdy w tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie wdaje się w żadne odwiedziny, i to jeszcze w dzień powszedni! Gdyby mu zabrakło marchwi do sadzenia i musiał po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechałby kabrjoletem. Również nie udawał się po doktora, bo jechał