Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozostanie zamknięta w swoim pokoju, dopóki się nie przyzna — rzekła Maryla stanowczo, przypominając sobie dobry rezultat tej metody w poprzednim wypadku. — Potem zobaczymy, co będzie dalej. Możebyśmy potrafili odnaleźć broszkę, gdyby tylko zechciała wyznać, dokąd ją zabrała. W każdym jednak razie musiałaby być surowo ukaraną...
— Zapewne, ukarzesz ją — rzekł Mateusz, sięgając po kapelusz. — Pamiętaj, że ja nie zabieram głosu w tej sprawie. Nie pozwoliłaś mi wtrącać się do wychowania Ani.
Maryla czuła się opuszczoną przez wszystkich. Nie mogła nawet pójść poradzić się pani Linde. Powędrowała znów na facjatkę zachmurzona i zirytowana, lecz powróciła jeszcze bardziej zasępiona. Ania stanowczo nie chciała się przyznać do niczego, twierdząc bezustannie, że broszki nie zabrała. Widocznem było, że dziewczynka dużo płakała i Maryla poczuła litość, spojrzawszy na jej zmienioną twarzyczkę. Jednakże nie ustąpiła.
— Pozostaniesz w swoim pokoju, dopóki nie wyznasz prawdy. Bądź tego pewną — rzekła stanowczo.
— Ależ wycieczka ma się jutro odbyć! — zawołała Ania. — Wszakże nie przeszkodzicie mi do przyjęcia w niej udziału? Wypuścicie mnie na przedpołudnie, dobrze? Potem z radością będę siedziała w zamknięciu, jak długo każecie. Ale na wycieczkę muszę pójść!
— Nie pójdziesz ani na wycieczkę, ani gdziekolwiek indziej, dopóki nie wyznasz prawdy, Aniu.
— Ach, Marylo! — wybuchnęła Ania płaczem.
Lecz Maryla wyszła, zamknąwszy drzwi.
Poranek środowy był tak słoneczny i jasny, jakby zamówiony dla wycieczki. Tysiące ptaków rozśpiewało się nad Zielonem Wzgórzem. Wysokie białe lilje w ogrodzie szerzyły rozkoszny zapach, który wdzierał się do mieszkania drzwiami i oknami, rozlewając się niby błogosławieństwo po pokojach i sieniach. Brzozy w dolinie kołysały się i powie-