zbyt wolno. Musiało tedy wczoraj wieczorem zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie będę spokojna, póki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cutbert dziś wyjechał z Avonlei!
Zaraz przeto po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dwór, w którym mieszkała rodzina Cutbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili[1] gościńcem od dworku Lindów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały jak jego syn, i, budując swe domostwo, postarał się wystawić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednakże w lesie. Dwór swój postawił tedy na ostatecznym krańcu polany, gdzie był widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego wszystkie inne domki Avonlei stały obok siebie w jednym szeregu.
Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było stawiać dom w tem miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.
— Ma się dach ponad głową, to prawda — mówiła, krocząc boczną drogą, okoloną krzakami dzikiej róży — ale jest to odludzie, bez sąsiadów. — Cóż dziwnego, że Maryla i Mateusz są trochę dziwacy, żyjąc w takiem odosobnieniu. Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wołałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. „Można się do wszystkiego przyzwyczaić“, rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie.
Z temi słowy pani Małgorzata weszła w wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród Zieleni, czyste i znakomicie utrzymane, z jednej strony otoczone było wysokiemi staremi wierzbami, z drugiej zaś równo przyciętemi topo-
- ↑ angielskiej